środa, 26 listopada 2014

Farerski Dom Polonii Klaudii i Wojtka

Zaczęło się od wpisu Kingi na facebookowym fanpejdżu Polonia Farerska: „Szanowni! Kolejna rewelacyjna inicjatywa polonijna! Od dzisiaj w Syðrugøcie znajdziecie nieoficjalny "Dom Polonii". Mieszkają tam Klaudia i Wojtek – młodzi architekci, którzy pierwsze poważne kroki w zawodzie stawiają w miejscowym biurze Henning Larsen”.
Niedługo potem gruchnęła wiadomość, że Klaudia i Wojtek będą gospodarzami dwóch koncertów w ramach muzycznego festiwalu HOYMA. Impreza odbyła się 1 listopada. Kinga relacjonowała: „
Dom Polonii świetnie spełnił swoje zadanie i godnie ugościł zarówno publiczność, jak i artystów (ci mieli nawet swój VIP room!). Guðrið Hansdóttir zawróciła nam w głowach pięknymi balladami, zaś chłopaki z AVE dali takiego czadu, że gospodarze imprezy przez najbliższy miesiąc będą zbierać kasę na remont podłogi. Bilans festiwalu: 0 rannych, 0 zabitych, 0 zaginionych, więc chyba można mówić o organizacyjnym sukcesie pełną gębą”.
Gdy opadł koncertowy kurz, postanowiliśmy porozmawiać z Klaudią i Wojtkiem. Zgodzili się ochoczo. W ruch poszły klawiatury, dyskusja popłynęła wartkim nurtem.

                                                              Foto © Stephan-Lücke

Havnar.blogspot.com: Zanim zapytam Was o festiwal HOYMA, opowiedzcie proszę jak trafiliście na Wyspy Owcze.


Klaudia Borowiec: Przyjechaliśmy tutaj nieprzypadkowo. Jakiś czas temu na jednej z warszawskich konferencji architektonicznych poznałam
Ósbjørna Jacobsena, farerskiego architekta, który jest głównym projektantem słynnej islandzkiej sali koncertowej i centrum konferencyjnego Harpa. Ósbjørn opowiadał wtedy o Harpie i o małym oddziale swojego biura Henning Larsen na Wyspach Owczych. Możliwość odbywania praktyk w jednej z czołowych pracowni architektonicznych na świecie była na tyle kusząca, że zdecydowałam się przyjechać aż do Syðrugøty. Dodatkowo zaciągnęłam tutaj Wojtka, który prawie bez wahania zgodził się przeprowadzić na jakiś czas na Faroje. Sprowadziliśmy się na archipelag pod koniec sierpnia.

Wojtek Warchoł: Historia mojego zwerbowania jest dosyć ciekawa. Końcem lutego, a wczesnym rankiem, ze snu wyrwał mnie telefon od podekscytowanej Klaudii mówiącej, że jedziemy gdzieś na praktyki. Najpierw zapytała czy wiem gdzie są Wyspy Owcze, na co odpowiedziałem tylko zdziwionym mruknięciem. Hasło "Henning Larsen" też mi w tym stanie za wiele nie powiedziało. Ale jak dodała "Harpa" i "Nagroda Miesa van der Rohe", to się magicznie obudziłem. Zwłaszcza to ostatnie skłoniłoby mnie, żeby wysłać portfolio nawet do kraju zamieszkanego przez ludożerców, więc Wyspy Owcze nie wydawały się takie straszne. Trochę poczytałem na ich temat i nabrałem nieco obaw, zwłaszcza jeżeli chodzi o kuchnię. Ale przyjazd rozwiał wszystkie wątpliwości co do tego, że był to doskonały pomysł.

Praktyki w pracowni Henninga Larsena to część Waszej pracy nad dyplomem?

Klaudia:
Jesteśmy świeżo upieczonymi architektami. W tym roku obroniliśmy tytuły magistrów na Politechnice Krakowskiej. Byliśmy razem w grupie pilotażowej „Master degree in English”. Farerskie praktyki udało nam się załatwić jeszcze przed ukończeniem studiów.

Wojtek: Jak dowiedzieliśmy się dokąd jedziemy, to właściwie dyplom nie był już tak emocjonujący.

Opowiedzcie proszę o farerskim oddziale Henning Larsen Architects.

Wojtek i Klaudia:
Nasze biuro ma za zadanie zajmować się rejonem północnego Atlantyku, czyli głównie Islandią, Grenlandią i Wyspami Owczymi. W tym momencie HLA składa się z wielu oddziałów, przede wszystkim na rynku europejskim, ale też m.in. w Hongkongu i Arabii Saudyjskiej. Biuro na Wyspach Owczych powstało w momencie gdy nasz szef, Ósbjørn, zakończył pracę przy Harpie. Zaproponował wówczas, by założyć oddział w jego rodzinnej Syðrugøcie. Szefowie firmy uznali ten pomysł za słuszny.
Nasz oddział biura ma notabene dwie nazwy – HLA oraz lokalną, Ósbjørn Jacobsen Arkitektar, ponieważ w niektórych farerskich konkursach jest nie do pomyślenia, by projektował ktoś zza granicy. Trochę uzewnętrznia się tu delikatny miejscowy nacjonalizm. Ale nie czuć go jakoś przesadnie – jak na razie wszyscy poznani Farerczycy byli dla nas bardzo otwarci i mili.

Jakie dostaliście zadania w biurze?

Wojtek: Przez dwa i pół miesiąca jakie tu jesteśmy, pracowaliśmy nad koncepcją domu jednorodzinnego dla bogatego kolekcjonera sztuki, a także inwentaryzowaliśmy starą przetwórnię ryb. Większość praktykantów zajmuje się zazwyczaj nudną i żmudną robotą, np. rysują detale. My natomiast dostaliśmy pełną kontrolę nad projektami, a Ósbjørn tylko wskazał nam ogólny kierunek, którym mamy podążać. Nie ma dużej presji, więc można dość spokojnie tworzyć dobrą architekturę. Podoba mi się, że pracownia nie zostaje w tyle i już wdrożyła nowy standard pracy w programach BIMowych.

Co to takiego?

Wojtek: Ujmując rzecz możliwie krótko: jak wiadomo przed komputerami wszystkie projekty rysowało się ręcznie. Potem wraz z nimi przyszedł standard CAD (Computer Aided Design) – proces kreślenia został scyfryzowany, dzięki czemu znacznie podniesiono jego efektywność (choć cały czas było to kreślenie rysunków). BIM (Building Information Modeling) to następny krok, który polega na tym, że zamiast kreślić płaskie rysunki "buduje się" od razu trójwymiarowy budynek z elementów, które komputer logicznie rozumie jako "okno", "ściana", czy "strop". Dopiero na podstawie tego modelu komputer tworzy sam rysunki. Dodatkowo elementom można nadawać parametry czy właściwości, dzięki czemu łatwo np. zmienić rozmiar okien w całym budynku, tudzież w drugą stronę – otrzymać metraż wszystkich pomieszczeń. Zmiana z CAD na BIM następuje od kilku lat i większość studentów z naszego pokolenia jeszcze tkwi w starszym standardzie.

Wytypujecie swoje ulubione farerskie budynki?

Klaudia: Moimi faworytami są kościół Vesturkirkjan i Dom Nordycki w Tórshavn, nowa hala sportowa w Runavík, a także mała latarnia morska w Akrabergu na południowym krańcu Wysp i przepiękna osada Saksun, w której można zobaczyć typowo farerskie kamienne chatki z bujną trawą na dachu. Bardzo często sama architektura schodzi tutaj na drugi plan – ogrom natury jest momentami przytłaczający. Częściej zdarza nam się mówić o „naturze z architektura w tle”, niż o samych obiektach architektonicznych usytuowanych w konkretnym miejscu. Wszelkie rozwiązania architektoniczno-urbanistyczne są tutaj nierozłącznie związane z panującym na Wyspach klimatem, a regulacje prawne, z których część została zaadaptowana z Danii, są dostosowane do tutejszych warunków. Funkcja zdecydowanie odgrywa dominującą rolę, co oczywiście nie musi oznaczać mało interesującej formy, bynajmniej.

Wojtek: Mam podobne typy jak Klaudia. Spodobał mi się Dom Nordycki w Tórshavn. Nowoczesne centrum kultury z typowym dla tutejszej architektury trawiastym dachem. Ogromne wrażenie zrobił na mnie kościół Vesturkirkjan. Z centrum widać tylko ogromny, ciemny, ostrosłupiasty monolit. Pierwszy raz gdy go zobaczyłem, wrażenie było niesamowite i bardzo przejmujące. Ciekawa jest również nowa hala sportowa w Runavík. Fajna, rytmiczna elewacja, z dużym kontaktem z otoczeniem. I bardzo przyjemne i ciepłe wnętrze, mimo oszczędnych środków wyrazu.

                                                                 Foto © FaroePhoto.com, Erik Christensen

Jeżeli chodzi o farerski ład przestrzenny, to trzeba mieć do niego specyficzne podejście. Wszystko, co zostanie tu wybudowane, ginie w ogromie otaczającej natury. Niemniej prawo reguluje proporcje budynków w stosunku do wielkości i granic działki. W starszych częściach osad zabudowa jest dosyć gęsta, pewnie ze względu na szalejący wiatr. Natomiast nowsze części są bardziej rozłożyste, a same budynki większe. Wrażenie pomiędzy poszczególnymi miasteczkami nie jest jednolite. Często z Klaudią wymienialiśmy się komentarzami typu "teraz poczułem się jak w Anglii", "tu jest tak śródziemnomorsko", albo "domeczki trochę jak w Polsce". W ogóle tutejsze domki są bardzo ciekawe. Ten, w którym mieszkamy, ma dobre kilkadziesiąt lat i bardzo fajny parter, który w zasadzie jest czterema przechodnimi pomieszczeniami z przesuwnymi drzwiami. Sypialnie natomiast są mikroskopijne. Nowe domy mają ciekawy atrybut, który jest niemal nie do pomyślenia w Polsce, mianowicie część dzienna jest często na piętrze. Jest to spowodowane tym, że im wyżej, tym lepszy widok, ale też domy bywają budowane na zboczach gór i bezpośredni dostęp do nich jest łatwiejszy właśnie przez pierwsze piętro.

A architektoniczne potworki?

Wojtek:
Oczywiście, że można je tutaj znaleźć. One są wszędzie! Myślałem, że ucieknę na Wyspach od ukochanych betonowych lwów, czy gipsowych kolumn przed drzwiami, ale i tutaj mnie dopadły. Domki żywcem wyjęte z amerykańskich filmów familijnych z lat 80.? Jeden widać na szczycie wzgórza, gdy tylko popatrzę w lewo przez okno w biurze. Najohydniejszy z materiałów elewacyjnych – siding – też jest obecny. Tonacja barwna budynków – zupełnie inna niż w Polsce. I tu można się mocno spierać na ten temat. Czarne domy mi osobiście się bardzo podobają. Także kontrastowe zestawienia kolorystyczne, zamiast wszelkich odcieni pastelowej żółci, jak w Polsce. W naszej osadzie mamy jeden domek w kolorze najintensywniejszej ultramaryny oraz jeden fioletowy – oba mnie urzekły, ale poprzedni praktykanci ich nienawidzili.

Klaudia: W większości miejsc na świecie znajdą się takie kontrowersyjne obiekty czy motywy totalnie wyrwane z kontekstu. Ale to nie zawsze musi być wadą. W naszej osadzie jest np. ciekawe graffiti na jednej ze ścian opuszczonej ruiny, prawdopodobnie artystyczna pozostałość po G! Festival.
Odchodząc nieco od tematu architektury – ciekawe na Wyspach jest też to, że każde skupisko drzew, każdy ogrodzony park czy lasek wygląda trochę sztucznie i karykaturalnie. Jest to swego rodzaju „kopiuj-wklej” lasu z innego miejsca na świecie.


                                  Foto © Klaudia Borowiec

Wspomniałaś o G! Festivalu. Rok temu wypączkowała z niego kameralna impreza o nazwie HOYMA, czyli koncerty muzyczne przeniesione pod strzechy prywatnych domów. W tym sezonie zostaliście jednymi z gospodarzy. Jak do tego doszło?

Klaudia: O tej inicjatywie dowiedzieliśmy się od naszego znajomego Hansa, mieszkającego w Norðragøta. Hans powiedział nam o możliwości zorganizowania takiego kameralnego koncertu w naszej chatce. Nie wahaliśmy się ani minuty, na drugi dzień udaliśmy się do biura G! Festival, piętro nad naszą pracownią, żeby poznać szczegóły. To było jeszcze we wrześniu. Urzędujący akurat w biurze Sjúrður Justinussen nie krył zaskoczenia. Zapisał nasze imiona na jakiejś kartce (oczywiście byliśmy pierwsi) i dodał, że zwykle ludzie zgłaszają się trochę później.
Kilka tygodni po spotkaniu ze Sjúrðurem poznaliśmy Oluffę i Sigvor, menadżerkę Eivør, które również działają przy organizacji tego typu wydarzeń. Poinformowały nas, że niestety szansa przyznania nam koncertów jest znikoma, ponieważ gabaryty „Domu Polonii” nie są odpowiednie, by ugościć 80 osób jednocześnie.
Ale udało się! Gdy oficjalnie dowiedzieliśmy się, że będziemy jednak tegorocznymi hostami, postanowiliśmy „walczyć” o tych farerskich artystów, których najbardziej lubimy. Poprosiliśmy m.in. o
Guðrið Hansdóttir i Ave – i to właśnie oni zagrali w naszym domu. Chłopaki z Ave odwiedzili nas na dwie godziny przed rozpoczęciem imprezy i byli zaskoczeni, że przygotowaliśmy dla nich nawet mini-scenę z europalet, które wcześniej służyły nam jako ława w salonie. Stwierdzili, że wystrój, który zaproponowaliśmy, bardzo im odpowiada. Ich zdanie podzieliła Guðrið.


                            
Foto © Kristfríð Tyril / Momo

Jak się udała impreza?


Klaudia: Motywem przewodnim wieczoru była owca. Na piętrze umieściliśmy rzutnik, na którym wyświetlaliśmy filmy z owcami w rolach głównych. Nie brakowało świątecznych świecidełek i plakatów „wanted” z naszymi twarzami, jako poszukiwanymi za zabicie owcy. Wojtek namalował też sylwetę owcy białą kredą przed domem. Ponadto w naszym salonie, naprzeciw występujących artystów, został powieszony plakat z czerwonym napisem „kto zamordował moją owcę?”. W moim pokoju zorganizowaliśmy garderobę, do dziś mam na drzwiach zawieszony napis „VIP room”. Dzięki pomocy naszych polskich i farerskich znajomych, zdobyliśmy odpowiednią ilość dekoracji, jedzenia i krzeseł, choć i tak koniec końców niektórzy goście musieli siadać na podłodze. Byliśmy zaskoczeni popularnością jaką cieszyły się polskie kabanosy. Ludzie przychodzili zająć miejsca już godzinę przed rozpoczęciem koncertu.
Podczas występu
Guðrið było bardzo tłoczno, musieliśmy odmówić wejścia kilku grupom. Zarówno Guðrið, jak i Ave zagrali niesamowicie. Byli świetnie przygotowani, między utworami rozbawiali publiczność opowieściami i żartami. Szczerze mówiąc nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego. Klimat jaki wytworzył się między artystami i słuchaczami był bardzo kameralny, wręcz intymny. Każdy, kto znał tekst, przyłączał się do śpiewania. Zabrzmi to pewnie przesadnie, ale odniosłam wrażenie jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. Gdybym tylko mogła, z pewnością zorganizowałabym HOYMĘ jeszcze raz.


                                                  Foto © Kristfríð Tyril / Momo

Wstęp był płatny?


Wojtek:
HOYMA była biletowana i w dodatku liczba wejściówek była mocno ograniczona. Mogliśmy wybrać sobie sami dwie osoby, które zajmowały się sprawdzaniem biletów w naszym domu i rzecz jasna te osoby miały wstęp wolny. Aczkolwiek zbyt nachalni ze sprawdzaniem nie byliśmy, licząc na uczciwość miejscowych. I się nie przeliczyliśmy! Piwo sprzedawaliśmy na zasadzie "tu stoi napój, a tu jest kubeczek na opłaty". I dawali znacznie hojniej, niż sugerował cennik!

Mieliście okazję porozmawiać z Guðrið lub chłopakami z Ave?

Wojtek: Prywatnie to bardzo sympatyczni ludzie. Po koncertach podchodziłem do nich, pytałem czy chcą piwka i wszyscy chętnie zgadzali się z nami posiedzieć, zanim zacznie się kolejny koncert. Guðrið sama zaproponowała, że doda nas na facebooku. Powiedziała też, że mamy się odezwać, jak będziemy w Tórshavn, to poimprezujemy. Obiecała również odezwać się przy okazji podróży do Polski. Następna HOYMA zapowiada się więc u Klaudii. Oczywiście były też obowiązkowe autografy i selfiki.

Klaudia: Dodam, że jeszcze zanim przydzielono nam konkretnych artystów, walczyliśmy, by w „Domu Polonii” wystąpiła Greta Svabo Bech. Widzieliśmy wcześniej w Fuglafjørdzie jej solowe wystąpienie, które powaliło nas na kolana. W końcu Greta wystąpiła u naszego sąsiada, Arniego, który dysponował fortepianem niezbędnym podczas jej koncertów.
Odkąd przyjechaliśmy, odnoszę częste wrażenie, że Faroje zajmują się masową produkcją wybitnych talentów. Jestem zaskoczona jak wielu dobrych muzyków gromadzą Wyspy Owcze. Mówiąc „dobrzy muzycy” mam na myśli osoby wyjątkowo uzdolnione, posiadające duże umiejętności wokalno-sceniczne, grające na wielu instrumentach, nawet tych wykonanych własnoręcznie, tylko na potrzeby konkretnego utworu. Moimi ulubieńcami są bez dwóch zdań Eivør Pálsdóttir (międzynarodowa gwiazda z naszej osady), Høgni, Marius Ziska (który często jest naszym „backgroundem” podczas wypraw samochodowych) oraz wspomniani już Guðrið, Ave i Greta. Interesującym artystą jest też Heiðrik á Heygum – reżyser bardzo ciekawych klipów, ostatnio m.in. „Í tínum eygum” dla zespołu Byrta, czy „True Love” dla Eivør.
Ponadto zadziwiają mnie zdolności lingwistyczne Farerów. Wielu z nich zna bardzo dobrze przynajmniej dwa obce języki obce.

                                                            Foto © Wojtek Warchoł

Jak wygląda w Waszej okolicy oferta kulturalna na co dzień? Co znajduje się w sąsiedztwie i z czego można korzystać w wolnym czasie?

Klaudia: W miarę możliwości staramy się śledzić wydarzenia kulturalne w Syðrugøcie. Miejscowi często podpowiadają nam, który koncert może być interesujący albo które miejsce jest warte odwiedzenia. Obecnie jesteśmy weekendowymi turystami. W listopadzie zmrok zapada tutaj dość szybko – chwilę po 16 jest już kompletnie ciemno. Dlatego jedną z naszych rozrywek po pracy jest rozglądanie się za zorzą polarną.
W naszej osadzie mamy najlepszą saunę i hot-poty – drewniane balie z gorącą wodą. Jest tutaj również budynek po fabryce Tøting (firma produkująca swetry z wełny owczej), w którym mniej więcej co dwa tygodnie odbywają się koncerty. Najbliższy sklep znajduje się 3-4 km od naszego domku, podobnie stacja benzynowa i warsztat samochodowy. Nad naszą pracownią, jak już wspominaliśmy, jest całoroczne biuro G! Festival, gdzie zwykle jesteśmy częstowani przepysznym ciastem i kawą. O ile się nie mylę w „środkowej” Gøcie działa szkoła i przedszkole. Ponadto w Lervík mamy basen! W wolnym czasie łowimy ryby.
Warto też wspomnieć o aktywistach Sea Shepherd, nałogowo odwiedzających Syðrugøtę w okresie letnim. W tym roku byli oni świetną rozrywką dla nas i dla lokalsów.

Farerscy internauci bardzo emocjonalnie reagowali na ich akcje.

Wojtek: Po naszym przyjeździe zdarzyły się dwa incydenty. Raz Shepherdzi postanowili siłowo przeszkodzić w odbywającym się na morzu grindzie, co jest przez tutejsze prawo zakazane. Sprawa wylądowała w sądzie. Natomiast ciekawszy był przypadek kiedy grind odbył się na plaży obok której... stał zaparkowany samochód "SS", a jego członkowie smacznie sobie spali. Tyle na temat ich skuteczności. A na temat ich uczciwości: W relacjach Sea Shepherd z tego wydarzenia "zapomniano" wspomnieć o śpiochach.

Jaki macie stosunek do farerskich polowań na grindwale?


Wojtek: Raczej ambiwalentny. W naszym domku wiszą dwa zdjęcia z grindu, zrobione jeszcze przez naszych poprzedników, także od pierwszego dnia jesteśmy świadomi zjawiska. Mój wujek rekreacyjne poluje, więc nie mam nic przeciwko zabijaniu dzikich zwierząt – tak długo, jak długo nikt się nad nimi celowo nie znęca. Nic nie zastąpi mi smaku dziczyzny i Farerzy mają pewnie tak samo z wielorybem. Ktoś tutaj powiedział nam, że zaledwie około 20% miejscowych jest przeciwko grindowi, więc w mojej opinii te wizyty aktywistów z zagranicy, pouczających, że kilkusetletnią tradycję należy porzucić, bo komuś się ona nie podoba, są niewłaściwe. Abstrahując już, że cały Sea Shepherd to jedna wielka szopka, na której kilka osób robi pieniądze, a banda studenciaków korzysta z tego, że może sobie pojechać gdzieś na wakacje i potem chwalić się, że robiła coś szlachetnego (choć nie wątpię, że i tutaj znajdziemy prawdziwych idealistów).
Nie mieliśmy z Klaudią okazji widzieć grindu na własne oczy, ponieważ dzieją się one spontanicznie, kiedy tylko grupa wielorybów podpłynie za blisko brzegu. Mieliśmy za to okazję próbować suszonego i pieczonego wieloryba. Jeżeli ktoś był za młodu raczony tranem w syropie, to jest to dla niego smak dzieciństwa...


Co Wam się nie podoba na Wyspach Owczych?

Wojtek: Najbardziej irytuje mnie to, że choć widzę farmę łososiową przez swoje okno, to w sklepie mogę kupić tylko łososia mrożonego albo wędzonego... z Norwegii. A myślałem, że będzie go tu tyle, że wrócę do Polski jako sushi master. Trudne jest też dla nas (zwłaszcza dla mnie, jako osoby wierzącej w ludzką wolność i rozum) jak ciężko kupić tutaj alkohol. W normalnych sklepach jest dostępne tylko słabiutkie – jak to określa Polonia farerska – „piwo młodzieżowe”. Pełny asortyment jest w bodaj tylko sześciu sklepach na całym archipelagu, otwartych wtedy, kiedy większość ludzi przebywa akurat w pracy. W weekendy oczywiście są otwarte jeszcze krócej.
Inny problem to odległości. Transport publiczny jest, ale autobusy nie jeżdżą za często, więc bez samochodu bywa trudno (przy okazji – chcieliśmy serdecznie podziękować Kindze za pożyczenie auta!). Na stopa można sobie poradzić, przemieszczać się do większych miejscowości – o ile wiatr nas nie zdmuchnie z drogi.
Klaudii brakuje jeszcze jakiegoś odpowiednika serka wiejskiego. Jak już zostało powiedziane – miejscowi pokochali polskie kabanosy. Za to na wspomnienie o tym, że mamy ser owczy, patrzą na nas jakoś dziwnie i nie chcą go ruszać – chyba że się go podgrilluje i poda z żurawiną.

Klaudia: Z alkoholem i tak nie mamy najgorzej. Jeszcze kilka lat temu Farerczycy chcąc kupić jakikolwiek napój procentowy musieli zamawiać go... na poczcie. Przesyłkę dostarczano z Danii statkiem.

                                                                      Foto © Wojtek Warchoł

Czego będzie Wam brakowało, gdy po praktykach opuścicie Wyspy?


Klaudia: Na pewno będę tęskniła za poczuciem bezpieczeństwa – na Wyspach nie trzeba zamykać drzwi wejściowych do domu. Zatęsknię za kameralnymi koncertami, cudownymi i otwartymi ludźmi, którzy jeszcze nigdy nie odmówili nam pomocy. Nigdy nie zapomnę naszych pieszych, samochodowych i autostopowych wypraw, szalonych przejazdów przez jednojezdniowe tunele, jedzenia kanapek nożem i widelcem podczas przerwy lunchowej w biurze. Ale najbardziej będzie mi brakowało możliwości usłyszenia szumu morza codziennie o poranku, no i wyrywającej ze snu swoim beczeniem naszej ogrodowej owieczki...